Z deserami mi ostatnio nie po drodze. Nie, żebym zafundowała rodzince detoks cukrowy, zwyczajnie brakuje mi czasu na wypiekanie ciast chociaż bardzo to lubię. Potrzebuję wielkiego kopa motywacyjnego i może w końcu ten zator minie, bo brak czasu to chyba jedynie pusta wymówka.
Ale gotowanie idzie mi całkiem nieźle, na przykład zrobiłam pierogi… Na zamówienie, bo w przedszkolu podobno były „taaakie pyszniutkie”… I w zasadzie nie ważne, że do tej pory wszelkie kluchy i pierogi były tematem zakazanym. Pyszne i koniec. Kropka. Nie pertraktowałam więc i korzystając z okazji, nalepiłam z pół stołu. Niektórzy pewnie powiedzą, że się nie liczy, bo wykrawaczką, żadna tam koronkowa robota, ale na swoje usprawiedliwienie mam bolący palec i fakt, że pora obiadowa była tuż za rogiem. Ostatecznie liczy się to, że były pyszniutkie, jak w przedszkolu, chociaż troszkę inne, bo z dynią. Jak się okazuje, nawet klasyka lubi czasem małą odmianę – pierogi wyszły pyszne i zniknęły co do jednego!
nie pomyślałabym, żeby to połączyć. Super !